Biogram
Romuald
Cezary SZYMAŃSKI
Romuald Cezary Szymański urodził się w
1929 r. w Dęblinie. Jego ojciec był zawodowym wojskowym – instruktorem pilotem
w Centrum Wyszkolenia Oficerów Lotnictwa. W czasie okupacji Romuald należał do
tajnego harcerstwa. Był również sanitariuszem i łącznikiem w punkcie sanitarnym
zorganizowanym przez oddział Armii Krajowej. Po wojnie, w 1947 r. ukończył
szkolenie pilotażu w Cywilnej Szkole Pilotów Ministerstwa Komunikacji.
Następnie, przez 5 lat był zatrudniony w Instytucie Lotnictwa. Służbę wojskową,
pełnił w Oficerskiej Szkole Lotniczej w Radomiu. Od 1959r. do 1981 r.
zatrudniony był w telewizji w Warszawie. Romuald Cezary Szymański odznaczony
został Srebrnym Krzyżem Zasługi.
Jest autorem m. in. książek: Biała wrona, Pamiętnik znaleziony w młynie,
Z tej Polski jest, Sexagenarios de ponte, Wykuty w kamieniu, Snu spoczywanie.
TEKSTY AUTORSKIE
Zapewne nie był to przypadek. O, nie! Na drodze mojego artystycznego życia spotkałem wspaniałego poetę, sonecistę – Tomasza Sz. Działo się to w pierwszych dniach XXI wieku. Wiem, że czytelnik wyrazi zdziwienie – sonecista? Cóż to za poeta, który poświęca swój talent, by w dzisiejszych czasach tworzyć sonety, to jest anachronizm. Pana Tomasza spotkałem w Literackim Klubie ”Metafora” w Ursusie. Natychmiast zwróciłem uwagę na poważnego mężczyznę, wspaniale recytującego własne utwory poetyckie. Słuchając Jego wierszy zadawałem sobie pytania o źródła jego głębokiej wyobraźni. Patrzyłem na pana Tomasza i zastanawiałem się, czym jest wyobraźnia poety i skąd się bierze, z jakich głębin jego uczuć i myśli. Zrozumiałem wtedy, że ten poeta sięgnął już Parnasu, nie sławy, a cudu artystycznego. Dzisiaj, czytając jego wiersze zrozumiałem, że przestrzegał On, aby wartością utworu, była wartość doskonała. Wkraczał do jej głębin, które jak Rowy Mariańskie są trudną do zbadania tajemnicą.
„O, naturo Wspaniała! Zda się niepojęta…
Jesteś na pozór stała, bez żądnych nawyków.
Trwasz wiecznie w glorii, władcza, jak bogini, święta”.
(Z tomiku Poza źrenicą 2022)
Milczenie
Poezja
zawsze pragnie być świadkiem historii
czego
jednak urzeczywistnić nie potrafi,
bowiem
nie potrafi sprawić, byśmy
wyobrazili
sobie ból, męczeństwo i śmierć
milionów
niewinnych ludzi – zakatowanych
przez
barbarzyńców cywilizowanego świata
dwudziestego
wieku.
Ogromu
tej tragedii nie jest w stanie
przedstawić
najdoskonalszy poeta,
więc
pozostanie ona w mroku zadumy
poetyckiego
milczenia.
Ty,
poeto, chciałbyś zamknąć cierpienie
w
bryłę zwrotek pełnych smutnych treści,
w
nich złe wspomnienia pomieścić
myśl
zamgloną ciężkim otępieniem.
Nie
ma ratunku!
Boże!
Boże! Boże!
Wróg
źrenice wykłuł z oczodołów
i
serce zamienił w kuli ołów,
on
ludzkiej śmierci wciąż jest głodny,
wielki
mistrz – niewyobrażalnej zbrodni.
W
nas zaś zabrakło mocy Heraklita,
by
wyjść zwycięsko z tej morderczej kaźni.
Boże!
– pytam, wciąż jeszcze pytam
– Czemu ten las szumi, a ponad
jego
drzewami
słońce
sięgnąwszy zenitu,
złocistych
blasków rozlewa morze?
Czemu
milczysz?
Wielki
Sprawiedliwy Boże?
Ducha
mojego ogarnia tęsknota,
aby
świat przenieść w inne przestrzenie,
gdzieś,
gdzie by został na nowo nowostworzony
z
zupełnie innym urzeczywistnieniem.
Las
szumiał, a od jego brzegu
i
poprzez niedostępną gęstwinę
przedarł
się opar mgławy
w
nim wzrastały cienie,
kołysały
się w oparze płynąc,
a
gdy ogromnych sięgnęły rozmiarów
nagle
odpłynęły, w bladej mgle ginąc.
Obok
mnie, na skraju mrocznego jaru,
na
wyrosłym, krwistym krzaku głogu
lśniły
złotem słońca korony,
a
powoje jakiegoś wiotkiego kwiatu
oplatały
krzyż dębowy – zapadłego grobu.
Och
! Jaki to kraj czysty i piękny
w
którym duch ofiarny –
wciąż
otrząsa się ze strzępów cierpień.
Tu,
wszystkie świętości natury
dźwięczą
ciepłem wspaniałej melodii:
„JESZCZE
NIE ZGINĘŁA”
„A
czy zginąć musi”?
– dalej zadźwięczało.
Mego
ducha pochwyciła naraz
wielka
tęsknota,
ażeby
w wieszczym widzeniu przyszłości –
ujrzeć
kraj dostatku, radości.
Doznałem
uczucia, jak człowiek,
gdy
się zbliża do ołtarza.
W
nocy wydało mi się, że las powtarzał:
„Ta
przeszłość stała się mitem”
Wtedy
głęboko zasnąłem,
obudziłem
się przed świtem i wsłuchałem
w
poszum wielowiekowego boru;
wśród
drzew lekki wiatr przewiewał,
igrał
z roztańczonym liściem,
gdzieś
przebudzony ptak zaśpiewał,
a
może był to ptak mojego serca?
Trzepotał
skrzydłem.
Już
nie marzyłem.
Najpierw poruszyły się trawy.
obudziły
leśnych kwiatów kobierce,
leniwy
wiatr otrząsał z zadumy paprocie.
Słuchałem,
to nie śpiewał ptak,
to
biło moje serce.
Słońce
ostrym blaskiem wstawało,
w
tym blasku wszystko było płonące!
Na
grób rzuciłem kilka kwiatów,
potem
odszedłem, w swej głębi milczący…
Potem odszedłem, w swej głębi milczący.
Symfonie Słów 2021
Skok
Kiedyś, gdy
byliśmy trzy tysiące metrów nad ziemią, ojciec powiedział: – Lecimy teraz na promieniach słońca… – Te promienie pozbawiają mnie
widzenia horyzontu – oświadczyłem. – Tak to jest! – ojciec skomentował. – Musisz lecieć bez względu na wszystko.
Pilotowałem, daremnie wypatrując horyzontu. Daleko,
pod nami ziemia parowała z gorąca.
***
Kiedyś znajdowałem się w grupie
skoczków spadochronowych. Już w czasie nabierania wysokości przez samolot
ogarniało mnie zdenerwowanie. Przypomniałem sobie słowa ojca: - „Musisz lecieć bez względu na wszystko”!
Odwróciłem się, za mną stała dziewczyna
o niebieskich jak niebo oczach. Podobnie jak ja miała na sobie dwa spadochrony,
mrugnęła do mnie i uśmiechnęła się szelmowsko. Odpowiedziałem tym samym. – Hej,
ty! – rozległ się głos instruktora – nie w tym kierunku będziesz skakał, stań
porządnie!
Skakaliśmy z
wysokości tysiąca dwustu metrów. Spadochrony otworzyły się nam prawie
równocześnie. Spadałem blisko dziewczyny, trochę się o to starając, moglibyśmy
podać sobie ręce. Taka bliskość skoczków jest niebezpieczna, spadochrony
mogłyby się splątać. Ściągnąłem więc linki i ślizgnąłem się o wiele szybciej
w stronę ziemi, aniżeli dziewczyna opadała.
Coś krzyczała do mnie, ale ja nie słyszałem, bo uszy miałem jakby
zatkane watą. Teraz musiałem się zająć przyspieszeniem lądowania, bo niosło
mnie w kierunku hangaru i mogłem zakończyć lot na jego dachu. Udało mi się
zakończyć lot na stojance przed hangarem. Było to twarde lądowanie. Ból w
stopie uniemożliwił mi zajęcie się „gaszeniem” czaszy spadochronu. Poszukałem
wzrokiem miejsca, gdzie powinna wylądować niebieskooka. Stała tam już
sanitarka. Nie mogłem dłużej obserwować, bo łazikiem przyjechał po mnie
sanitariusz, pomógł mi zwinąć czaszę spadochronu i usiąść w samochodzie na podłodze.
Minęły dwa tygodnie a ja wciąż miałem nogę
w gipsie i wciąż odczuwałem ból. Odwiedził mnie lekarz
– Pamiętasz dziewczynę, która skakała ze
spadochronem i spadaliście blisko siebie? Ma ona identyczne złamanie kości w
stopie, tylko prawej nogi, odwrotnie jak ty.
Przesyła ci pozdrowienia, równocześnie zawiadamia, że w sobotę wieczorem
będzie w Warszawie, w „Czerwonej Oberży” i tam chce się z tobą spotkać i
poprosić cię do ‘białego walca”. – W Czerwonej Oberży? – Tańczyć? – roześmiałem
się i stuknąłem kciukiem w gips na nodze.
– Tak, chce ciebie poprosić do „białego
walca” – lekarz powtórzył i też
się roześmiał. Nie możesz odmówić dziewczynie – powiedział po chwili. W piątek pojechałem do Warszawy.
Wysiadłem z pociągu na dworcu zachodnim i poszedłem na ulicę Białobrzeską,
gdzie mieszkali moi rodzice. Mama się ucieszyła, bo od kilku dni była sama.
Ojciec, jako oblatywacz, pilot doświadczalny, był zatrudniony w Wytwórni
Sprzętu Komunikacyjnego w Warszawie, na Okęciu. Razem
z inżynierem Romanem Gudlem realizowali rajd
prezentacyjny po państwach Europy Zachodniej samolotem „Kosem”. Trochę
zmartwiłem się, bo samolot był niewielki a wyznaczona trasa ogromna. W takim
locie wszystko się może zdarzyć. W sobotę wieczorem stawiłem się w „Czerwonej
Oberży”. Trwała tam już zabawa. Tłum tańczących młodych ludzi i głośna muzyka
oszołomiły mnie. Wzrokiem szukałem dziewczyny z nogą w gipsie. W końcu ją
dostrzegłem, siedziała przy stoliku i śmiała się do mnie. W błękitnej sukience,
która podkreślała jej niebieskie, wyraziste oczy i z warkoczem narzuconym na
pierś, wyglądała bardzo atrakcyjnie…
***
Tańczyliśmy z trudem powłócząc nogami w gipsie. Jacyś
ludzie utworzyli krąg wokół nas i nagrodzili oklaskami.
– Chodźmy stąd – nagle powiedziała i
pociągnęła mnie za rękę. Wyszliśmy na dwór, było już ciemno. – Gdzie teraz
chcesz iść? – spytałem. – Na Wolę – odpowiedziała. – Stąd to kawał drogi,
pojedziemy tam taksówką – powiedziałem, widząc stojący w pobliżu samochód z
kierowcą w środku. – Dokąd na Wolę? – spytał, słyszał naszą rozmowę. – Koło
cmentarza – poinformowała.
Przez puste
ulice dojechaliśmy szybko.
***
Trzymała mnie za rękę. Czułem jej drżenie. Nagle
zapłakała. Łkała żałośnie. Objąłem ją za ramiona. Przytuliła się do mnie. Twarz
miała we łzach. Powoli się uspokajała. – Niemcy zabili ich w niedzielę! Mieli
iść do kościoła. – Kogo zabili? – spytałem. Znów zaczęła łkać. – Kogo zabili? –
zapytałem ponownie. Przerywanym głosem powiedziała – Moich rodziców i Grzesia,
mojego trzyletniego brata. Zastrzelili tu kilkuset Warszawiaków. Pomyślałem, że
muszę o nią zadbać. Pójdziemy stąd na Ochotę – zaproponowałem. Moja mama nas
przenocuje, mieszka na Białobrzeskiej. Może po drodze spotkamy jakiś samochód. – Nie! – zaprotestowała. – Niedaleko
stąd mieszka moja koleżanka, jest samotna, ucieszy się nawet z
nie-zapowiedzianej wizyty.
– Chodźmy
więc! – powiedziałem.
Romuald Cezary Szymański
(Z tomiku Dwie strony)
Romuald
Cezary Szymański
Buty
Warkot silnika pracującego na hamowni utrudniał
rozmowę. Doświadczalny skoczek Instytutu Lotnictwa, Inżynier Tadeusz Kwak,
pociągnął mnie za rękę, odeszliśmy w stronę hangaru. W końcu słyszałem co do
mnie mówił: – Dzisiaj mam odbiór butów, specjalnie na moje zamówienie
wykonanych przez prywatnego szewca. Dowiedziałem się, że w dyspozycji pana jest
osobowy samochód. Chciałbym skorzystać z okazji i zabrać się z panem na ulicę
Chmielną.
– Oczywiście! – ucieszyłem się. Możemy zaraz
jechać.
Niestety, buty nie były gotowe. Proszę odebrać
je jutro! – oznajmił szewc.
– Jutro nie mogę. Będę skakać z „Biesa” dla
kroniki filmowej – poinformował inżynier.
– Odbiorę je więc osobiście – obiecałem.
Nazajutrz zgodnie z obietnicą, przed południem,
odebrałem buty od szewca z ulicy Chmielnej.
Kiedy wróciłem na Okęcie do Instytutu
Lotnictwa, już przy wejściu w bramie , dowiedziałem się, że inżynier Tadeusz
Kwak, zginął w czasie wykonywania skoku spadochronowego z wysokości tysiąca
dwustu metrów.
Tragiczny skok był filmowany przez popularnego
reportera Szczecińskiego.
Z butami w ręku stałem bez ruchu, a serce moje
przepełniała wielka żałość.