Aurelia S - biogram i teksty autorskie
.
BIOGRAM
Joanna GODLEWSKA
Pseudonim literacki: Aurelia Es
Laureatka kilku ogólnopolskich konkursów literackich, autorka opowiadań, miniatur literackich, bajek dla dorosłych (wydanych w formie audiobooka), scenariuszy teatralnych (wystawione w autorskiej reżyserii) oraz dwóch powieści: „Kochanek malutki” i „Miłość? Bardzo proszę”, które ukazały się nakładem wydawnictwa Replika. Tłumaczka libretta opery „Smok z Wantley” J.F. Lampe.
Autorka prowadzi literackie strony internetowe:
mierzyczas.blog.onet.pl
aureliaes.pl
http://facebook.com/scenaprzyfabryczna
TEKSTY AUTORSKIE
(Aurelia Es)
Drzewa kwitną w czasie zarazy (fragment)
Marzec 2020
Na pierwszej lekcji wszystko przebiega normalnie. Lista obecności, temat, otwórzcie książki, otwórzcie zeszyty, uważajcie…
Na drugiej lekcji wszystkie klasy zbierają się w sali gimnastycznej, żeby nauczycielka muzyki mogła przeprowadzić próbę śpiewu hymnu państwowego. Jest około sześciuset uczniów siedzących obok siebie, ramię przy ramieniu, pośladek przy pośladku, oddech przy oddechu. Niektórzy ukradkiem popijają napoje, dzielą się zaślinioną butelką z sąsiadami, wespół w zespół, grupowo i po koleżeńsku. Inni śpiewają, gadają, śmieją się, poszturchują. Nauczycielka bierze mikrofon do ręki, krzyczy, wszędobylski głos niesie się w każdy zakamarek sali, odbija się od sufitu, pikuje, dociera do każdej pary uszu, do każdego żołądka, jest nieznośny.
- O co chodzi! Nie potraficie śpiewać hymnu!? Godnie i z szacunkiem!? Co z was za Polacy!
Uczniowie milkną. Za chwilę jednak wszystko wraca do normy. W skrywanym śmiechu, szeptaniu, wygłupianiu się i szarpaniu.
- Mówią, żeby się nie gromadzić, bo podobno ten wirus...
Ktoś oponuje szeptem, mówić przecież głośno o wirusie nie wypada, zwłaszcza, że jeszcze jest nieoficjalny i zwłaszcza że teraz ważniejsze sprawy są na głowie: szkoła będzie brała udział w patriotycznym konkursie na najpiękniejsze wykonanie Mazurka Dąbrowskiego.
- Jaki tam wirus! Co za wirus! - wicedyrektorka przywołuje nauczycieli do porządku. - Chińskie strachy na lachy i nic więcej.
Kobieta wzrusza ramionami na znak, że żaden wirus jej nie straszny, widział kto jakiegoś wirusa? Nikt nie widział. A następnie podkreśla, że wzięcie udziału w konkursie jest działaniem prestiżowym, służy kształtowaniu postaw patriotycznych, a cóż może być ważniejszego od wychowania młodzieży w duchu narodowym. No cóż, prawda?
Uspokojeni, wracamy do zajęć. Rutyna. Lista obecności, temat, otwórzcie książki, otwórzcie zeszyty, kartkóweczka… Nie rozmawiajcie, czytajcie, notujcie, omawiajcie. Czas biegnie leniwie, zegar pokazuje dziesiątą trzydzieści pięć, czas na przerwę. Biegniemy do pokoju nauczycielskiego, pijemy pośpieszną kawę, herbatę, połykamy kanapkę dużymi kęsami i do roboty.
Po piątej lekcji dyrektorka wpada do pokoju nauczycielskiego, włosy ma rozwiane bardziej niż wczoraj i przedwczoraj, co dobitnie świadczy o wadze problemu, coś się stało! W ręku trzyma jakiś papier zapisany maczkiem. Rzuca papier na stół, a on jakby nigdy nic spokojnie płynie, faluje, w końcu dostojnie opada na blat.
- Co się stało? - pyta ten i ów.
- To się stało!
Dyrektorka oskarżycielskim palcem wskazuje dokument. Chwila ciszy. Następnie informuje wszystkich obecnych, że oto świat się kończy.
- Jak to? Który świat? I dlaczego się kończy?
- Rozporządzenie ministra o stanie epidemii w Polsce - mówi. - Jedenastego marca Światowa Organizacja Zdrowia ogłosiła pandemię. Od dwunastego marca zawieszone zostają zajęcia dydaktyczne we wszystkich placówkach oświatowych. Nie będzie zajęć, moi drodzy, zamykamy szkołę.
***
Na wieść o zarazie matematyk burczy coś pod nosem, że co cię nie zabije, to cię wzmocni. Plastyczka mówi, że albo rybki, albo akwarium i nikt nie wie, co to znaczy. Nauczyciel od wychowania technicznego szepcze, że coś jest tu szyte grubymi nićmi i ktoś za to odpowie. Katechetka zaś wzdycha do świętego Sebastiana, który jest obrońcą przed zarazą, a skoro jest obrońcą, niech pomoże, w końcu katolicy od wieków się do niego modlą i proszą o ochronę przed plagami. A poza tym tu i ówdzie daje się słyszeć coraz głośniejsze: Armagedon!
- Co za wirus i jak się przenosi? - pyta ktoś.
Dyrektorka bierze do ręki dokument, który wydaje się ciężki jakby kamień, wyciera pot z czoła, zakłada okulary, czyta. Że Covid-19 jest przenoszony drogą kropelkową podczas kichania, kasłania, wydychania powietrza.
- A podczas seksu? - słychać czyjś zupełnie nie na miejscu szept.
- Dosyć głupot!
Dyrektorka krzyczy, patrzy złowrogo po zebranych i wyjaśnia. Że każdy przypadek choroby ma przebieg indywidualny, że to choroba groźna i trzeba uważać.
- Taka grypa? - pyta nauczycielka wychowania fizycznego.
- Żadna grypa - odpowiada historyk. - To SARS-COV-2. Nie powinni pozwolić wyjeżdżać na ferie za granicę. Ale oczywiście pozwolili, no to mamy.
***
Uczniowie dowiadują się o decyzji zamknięcia szkoły w ciągu kilku sekund, co daje się słyszeć w klasach, na korytarzach, w toaletach oraz w składziku na narzędzia, używanego przez starszą młodzież do raczenia się tytoniem. Wszędzie grzmią okrzyki radości, nieumiarkowana wesołość rozlewa się wartkim strumieniem po budynku, dochodzi do uszu ciała kierowniczego, dydaktycznego, administracyjnego, sprzątającego, szatniarskiego, kucharskiego. Co się dzieje!
- Nie ma lekcji! Nie ma lekcji! Nie ma lekcji! - rozlega się chóralnie i rytmicznie. Krzyk ten przypomina afrykański impet gry na bębnach.
- A jak długo?
- Nie wiadomo, oby długo, oby długo! Może tydzień? Może dwa? A może pięć? Zostań w domu, jak masz chęć, jak masz chęć!
Nauczyciele kiwają głowami z dezaprobatą. Co za młodzież! Nie potrafią wyczuć powagi sytuacji, nie rozumieją, co to jest pandemia, wygłupiać się tylko potrafią, osły jedne!
- Muzykalne dzieci, nie ma co. Potrafią grać na nerwach jak w orkiestrze. Żeby tak potrafiły grać na dzwonkach chromatycznych - krzywi się nauczycielka od fletów i trójkątów.
- Jutro mam zaplanowaną klasówkę z gramatyki i co teraz? - zastanawia się nauczycielka od polskiego.
- A ja przygotowałam projekt o współczesnych obliczach demokracji - mówi nauczycielka wiedzy o społeczeństwie. - Komu go pokażę? No komu?! Do cholery!
- Oj, przestańcie. Na razie zamknięto szkoły tylko do dwudziestego piątego marca. Jakoś to przeżyjemy - woła wuefista.
Ksiądz tymczasem nawołuje do wspólnej modlitwy, którą ma zamiar poprowadzić na dziedzińcu szkolnym pod popiersiem świętego Jana Pawła i prosić Ojca niebieskiego, aby co rychlej opanował to paskudztwo. Jakoś zresztą, oprócz katechetki i nauczycielki muzyki, nikt do księżowskiej modlitwy nie dołącza. Wszyscy zbierają się w pośpiechu i do wyjścia. Rodzice wpadają do szkoły jak po ogień i zabierają swoje pociechy do domu. Zacne grono pedagogiczne ładuje do plecaków i reklamówek stosy klasówek, kartkówek, wypracowań, zeszytów ćwiczeń, co tam jeszcze… Widocznie nauczyciele to taka durna grupa, która bez sprawdzania, poprawiania, podkreślania na czerwono i oceniania nie wyżyje. Zespół sprzątający tymczasem pryska, wyciera, zamiata, chucha, dmucha i dezynfekuje. Ale najbardziej nieszczęśliwy jest zespół kucharzący, który klnie na czym świat stoi, talerze pakuje do szafek, chowa sztućce, garnki pełne tłuczonych ziemniaków, kotletów mielonych i marchewki z groszkiem pakuje z powrotem na wózki i biadoli. Bo obiadów nikt dzisiaj nie zjadł, straty będą. Do cholery!
I tak to się dzieje.
Tak więc w ciągu niespełna pół godziny placówka oświatowa stoi pusta. Wiatr po niej hula. Zawieruszone słowa milkną. Niedługo ciemność się przywlecze. Jak zaraza.
(Z tomiku Poza źrenicą 2022)
Aurelia ES
Pamięci Pawła Kubiaka
Symfonie Słów 2021
Ballada o kobiecie
Nenufary rosną trudno
Jednak w systemowym rozumieniu
porządku
Mają stabilną quality
Są symbolicznym oddaniem siebie
Tobie
W oszukańczym geście spolegliwości
Że niby na zawsze
Tak
napisałam jakiś rok temu, kiedy uważałam, że mam wszystko, ale w niczym nieuzasadnionej chciwości chciałam jeszcze więcej. Bo niby dlaczego nie? Przecież się
należy. Miłości, pożądania, tęsknoty
i spełnienia. Momentów
smakowitej konsumpcji i łączenia płynów. A oprócz tego beztroski, samozadowolenia,
oddania i wszystkiego najlepszego.
Partner,
który miał mi to wszystko zapewnić, stwierdził pewnego dnia, że jego zdaniem
miłość jest tylko chemiczną reakcją na chemiczne reakcje, czyli że porywy
serca są jedynie wypadkową nauk ścisłych.
A następnie, jak dwa i dwa jest cztery, odszedł w siną dal, chociaż poranek odejścia nie był siny, raczej banalnie
błękitny i cukierkowy. On jednak odszedł, wcale nie błękitny, raczej szaro
ponury i bez sensu. Zabrał ze sobą majtki, skarpetki, dwie pary dżinsów i
przygasające szczątki namiętności. I co zrobić?
Moja przyjaciółka poradziła mi, żeby
dostrzec inne rejony życia, żeby w nie wejść, pomacać, skonsumować, a
rozmyślania o nenufarach, gestach spolegliwości, rozkoszach dawania siebie
zostawić
w niepamięci, kiedyś się przecież zabliźnią. Żeby zacząć od nowa, przyziemnie,
przyjemnie i bez wzlotów. Miała rację?
Wizerunek. Musisz zadbać o
wizerunek. To jest ważne. Zmiana wizerunku bowiem oznaczać będzie zmianę
nastroju, zamianę smutku w trochę udawaną radość,
radość natomiast doda ci pewności siebie. A pewność siebie jest
potrzebna, bardzo potrzebna. Do czego? Tak mówiła.
Zmianę wizerunku rozpoczęłam od
najprostszego zabiegu, to jest od pójścia na zakupy. Telewizyjne wyrocznie
pouczyły mnie jak się do tego zabrać. Zeszmaconą szafę wyrzucić na zbity pysk,
nagość pokryć nową kolekcją włókienniczej różnorodności uzyskanej poprzez
wyzysk biedniejszej części świata, do tego dodać kilka podróbek znanych marek
butów i torebek szytych za głodowe pensje gdzieś w dalekiej Azji, wybrać jakąś
drobnicę w rodzaju rajstop, skarpetek, majtek, biustonoszy będących efektem
technologii przerabiającej plastik na włókno… I coś jeszcze? Aha! Kosmetyki.
Znana blogerka polecała preparaty na pokrycie, zmniejszenie, zwiększenie,
uwypuklenie wszystkiego, czego tylko zechcesz. Bardzo proszę. Zwracając uwagę
na informację na ulotce, czy do produkcji powyższego przyczyniło się cierpienie
zwierząt. Przyczyniło? Wreszcie płacąc bardzo niebagatelną kwotę za obietnicę
poprawienia wizerunku. O! O? O?! To aż tyle? Wydałam zdziwiony okrzyk, że aż
tyle, a później wydałam kilka setek ciężko zarobionej kasy.
Warto było?
Oczywiście. Warto było. Z lustra
patrzyła na mnie inna postać. Rozjaśnione włosy, przedłużone rzęsy, nawilżona
skóra, wszystko cacy. Zgrabne cycuszki
soczyste
niczym słodkie gruszki. Paznokcie pomalowane permanentnie
na brązowo, które miały pomóc w czepianiu się dobrego życia niczym psia
sierść wielbłądziej wełny. Oto ja! Całą gębą aktorka pierwszoplanowa! Nie
statystka! Czyli super. Żeby piąć się w górę, niech będzie że po trupach, bo i
tak nigdy nie wiesz, czy pokaże ci święty Piotr środkowy palec, czy nie pokaże
i czy diabli cię wezmą na piekielne kąpiele, czy nie wezmą.
I co teraz?
No a teraz,
moja kochana przyjaciółko, do roboty. Która się nie kurzy, wymaga pomyślunku,
nawet umiejętności pewnego kombinowania w dobrym celu.
W dobrym celu? Tak powiedziała moja kochana przyjaciółka. I dodała, żebym przestała
liczyć na znajomość, której celem jest dotarcie do grobowej deski.
Nie na
zawsze?
Zdziwiłam się,
że oczekiwany związek miałby znaleźć się w kategorii “krótkie terminy”, ale po
zastanowieniu właściwie dlaczego nie? Dla wygody. Przecież człowiek nie jest z
natury monogamiczny, taka prawda. A większość społeczeństw narzuca monogamię
z przyczyn religijnych. Chcąc, czy nie chcąc…
Wystrojona,
wysmuklona, odważna i z wyostrzonym wzrokiem rozpoczynam działania
przygotowawcze do polowania. Mierzę, zbieram informacje, obserwuję, czuję i
wyceniam. Widzę młodych samczyków, którzy wiedzą, że kobiety nie znoszą
bezrobotnych w łóżku. Widzę starych samców, którzy ochoczo lubią opowiadać
o swoich podbojach, poczem zamiast szampana zamawiają rosół. Widzę
wygłodniałych facetów, których kubki smakowe już nie funkcjonują… Trochę
szkoda. Gdzie są kochankowie, którzy nie rezygnują? Aż do zdechu.
I coś
jeszcze… Widzę skórzane portfele. Takie duże. Pełne, niepełne, mało pełne, czy
czas najwyższy je opróżnić? Na zabawę, ubrania, kosmetyki… Na wojaże, jachty,
hazard, samochody. Na chirurgiczne poprawianie urody. Na coś jeszcze… Czemu
nie? Wiadomo przecież, że lekkie życie wymaga ciężkich pieniędzy, nie
poradzisz…
Trzeba się
postarać, sentymentów wyzbyć, konto w rajach podatkowych otworzyć, wiersz do
nowego ukochanego napisać. Żeby uwierzył, że czas już poszukać czterolistnej
koniczyny. Na polu, na podwórku, na łące i w
ogrodzie. A nawet w balkonowych skrzynkach, bo kto wie, co się zdarzy?
Żeby ukochany wiedział, że nenufary rosną
trudno, jednak w systemowym rozumieniu porządku mają stabilną quality, są
symbolicznym oddaniem siebie… W oszukańczym geście spolegliwości, że niby na
zawsze. Ale nie do grobowej deski. Nie w tym tartaku.
Joanna Godlewska
(Aurelia Es)
(Z tomiku Dwie strony)
Nenufary rosną trudno
Jednak w systemowym rozumieniu porządku
Mają stabilną quality
Są symbolicznym oddaniem siebie
Tobie
W oszukańczym geście spolegliwości
Że niby na zawsze
Aurelia Es
Moja siostra Martyna
Tamten dwudziesty piąty czerwca był
dniem, który moja siostra Martyna uznała za najgorszy w życiu. Wyschnięty jak
pustynia, przypominał nicość w mrocznej pustce.
Siedziałyśmy
przy kuchennym stole. Martyna dorodna, rumiana i pachnąca, prawą nogę oplotła
lewą nogą, prawa stopa stukała niecierpliwy rytm niezadowolenia, palce lewej
ręki bębniły o blat stołu, że nie, nie, nie, niemożliwe. Brzuch wcisnęła w
majtki modelujące. Prezentowała się znakomicie.
-
No więc co się stało? - zapytałam.
-
A co się mogło stać. porzucił mnie, palant jeden! -
odpowiedziała.
Pociągnęła nosem, bezbarwna
wydzielina wydostała się na zewnątrz, spłynęła w kierunku rozedrganych ust.
Kurczę! Kurczę! Sięgnęła po filiżankę czarnej kawy plujki, przesądna nigdy nie
pije kawy rozpuszczalnej, bo jakże by mogła potem wróżyć sobie z fusów.
O powziętej przez męża decyzji
porzucenia Martyna dowiedziała się między daniem gorącym, a deserem, indyk
faszerowany z sosem z marchwi i krem truskawkowy, które zaserwowała z okazji
urodzin sukinkota. Najlepszego! Najedzony mąż wymamrotał w końcu słowa o
rozstaniu gorzkie jak niepowlekane pigułki przeciw grypie. Musiał powtórzyć je
kilkakrotnie, za każdym razem poprawiając artykulację, w końcu całkiem wyraźnie
powiedział, że odchodzi. Bo niby wszystko jasne, cukierki skradzione, w
spiżarni pusto, a do sklepu daleko, nie poradzisz.
-
Gadał coś o niezgodności charakterów, o duchowych rozterkach
i niespełnionych marzeniach, same bzdury.
-
A te duchowe rozterki jak mają na imię?
-
Nie chcę wiedzieć.
Duchowe rozterki mojego wiarołomnego
szwagra miały na imię Karolina, wiek młodszy średni, włosy blond tlenione,
błękitne soczewki i wielgachne cycki.
-
Podobno im większe cycki, tym trudniej skoncentrować się na
twarzy - starałam się pocieszyć moją siostrę.
Która jednak tylko wzruszyła
ramionami, no bo co tam! Mężowi najwidoczniej rozmiar ponętnego biustu nie
przeszkadzał. Pamiętał więc twarz i ciało, i chętne ręce, które znały się na
rzeczy i pomagały mu stawać na wysokości twardych zadań. Przy Karolinie nigdy
nie dopadała go tymczasowa impotencja, chciało mu się wciągać brzuch i
prostować plecy. Oczy miał błyszczące, zęby nitkował kilka razy dziennie. Niech
podziwia!
-
Życzę mu, żeby przytył i wyłysiał, żeby do cna zgłupiał i
żeby go ta flądra niedługo porzuciła.
Nalałam do kieliszków bursztynową
brandy, która miała nam pomóc nabrać do sprawy dystansu. Bardzo dobrze. Choć
według konwencji picia napojów wyskokowych było grubo za wcześnie na raczenie
się alkoholem. I co z tego! My przecież gdzieś miałyśmy konwenanse! Gdzieś
miałyśmy porę dnia! No i właśnie. Rozstrojona jak skrzypce Martyna odnotowywała
prawdy już dawno przez mądrali potwierdzone. Że czasem ma się ochotę na
czekoladki, a czasem na jajecznicę ze szczypiorkiem. I że wszystko opiera się
na części ciała umieszczonej w dolnej części pleców. Tak od wieków. Że
najbardziej wyraźną wskazówką wyznaczającą koniec związku są smacznie przespane
noce, a według tej zasady Martyna ostatnio spała coraz smaczniej. Następnie, tłumiąc
czkawkę moja siostra załamała ręce, pociągnęła nosem, ilość promili alkoholu we
krwi wpłynęła najwidoczniej wprost proporcjonalnie na zwiększenie poczucia
smutku i rozterki. Zapytała, co będzie. Odpowiedziałam jej, że nic nie będzie.
Gościu wyprowadzi się z krzyżykiem na daleką drogę, ona zmieni zamki, wyrzuci
jego fotel, odeśle mu książki.
-
To mój fotel i moje książki - zaprotestowała siostra. -
Przecież on nie czyta.
-
Wszystko jedno.
A później ona pomaluje mieszkanie.
Na kolor zdecydowanego nastroju dla przedstawicielki płci w obecnej chwili
wcale nie pięknej, opuszczonej w nutach coraz bardziej pospiesznych trunków.
Bo
zawsze tak było.
Po
pierwszym rozwodzie Martyna zamalowała słodkie pastele ścian głęboką purpurą,
po drugim purpura zamieniła się w zgniłą zieleń, po trzecim zieleń została
przemianowana w brudny szafir… Teraz może przyszedł czas na beż, albo lila?
Które zapachną jesienią, ciężko, dojrzałością?
-
Czuję się taka stara.
-
No coś ty! Nie przesadzaj.
Moja
siostra miała pięćdziesiąt cztery lata, choć przyznawała się do czterdziestu
ośmiu. Wiek, w którym należałoby spodziewać się umiejętności wyciągania
wniosków. Oprócz dojrzałego wieku miała też lekką nadwagę, nieuzasadnione
źródło kompleksów, której ciągle wypowiadała wojnę, w każdym kilogramie
ukrywając pewną dozę gdybań… Gdybym była szczupła, to co by to było… A poza
tym, była słusznego wzrostu, piękną głowę okalała chmura czarnych włosów, efekt
Londy numer dwieście cztery, miała kształtną sylwetkę, okoliczności na pożytek
każdej z Ew, Martyny zwłaszcza.
-
Więc co będzie? Jak myślisz? Poznam kogoś?
Pociąg
mojej siostry do facetów często równał się dużym kłopotom. Na życzenie. W
niepisanym katalogu gości, z którymi wchodziła w krótsze lub dłuższe relacje
dozgonnego bycia razem, a kończącego się grubo przed zadeklarowanym czasem,
znalazł się młody adept filozofii, że niby czerwone granaty i kwaśne cytryny,
wiecznie zamyślony i pryszczaty poeta liryczny, żyjący w czarnym maczku liter,
w kropkach i przecinkach, kolorowy w sensie dosłownym tatuażysta, który mówił,
że miłość jest jak whisky, niespiesznie, po łyczku, kto tam jeszcze… Dentysta,
hydraulik, mechanik samochodowy, nauczyciel… Związki, które kończyły się
zamaszystym podpisaniem dokumentów rozwodowych, postawieniem wściekłej kropki
nad “i”, prawie przedziurawiając papier. No i dobrze! Płacząc, albo
naprzemiennie upijając się czystą wódką, którą potem zwracała głośno do sedesu,
samotna Martyna zaczynała powolne dryfowanie na środku jeziora. Ale dokąd?
-
Mam tort makowy - powiedziałam, zaglądając do lodówki w
poszukiwaniu jakiegoś pocieszyciela. - Chcesz kawałek?
Martyna skinęła głową, że chce.
Nałożyłam jej duży kawał, zalałam jeszcze jedną kawę. Z dwiema łyżeczkami cukru, ze śmietanką.
Napełniłam kieliszki.
-
Więc za przyszłość?
Za przyszłość, kiedy cisza szybko
zapełni się szelestami kolejnych pragnień, rozświetli się tysiącem gwiazd w
subtelnym smaku oczekiwań, każe wierzyć…
No
więc tak.
Siedziałyśmy
przy kuchennym stole lekko już zmaltretowane nadwyżką bursztynowej brandy. Za
oknem słońce lśniło nieruchomo jak dojrzała w egzotykach pomarańcza, w
nasyceniu wprost proporcjonalnym do wydłużającego się dnia i krótkości nocy.
Wszystko naokoło drżało i czekało.
-
Kij mu w tyłek!
Stwierdziła moja siostra, że czas
już otrząsnąć się z tego co było i pora wypłynąć na powierzchnię. Z torebki
wyjęła szminkę w kolorze krwisty befsztyk. Pomalowała usta. Przypudrowała
twarz, tak aby spod grubej warstwy podkładu nie przebijał żaden niedostatek
skóry. Oto ona! W katalogu ubrań “Lady Autumn” wskazała stanik, który push upem
eksponował piersi. Takie piersi mogły zaspokoić gust niejednego amatora
krągłych jabłek. Wskazała też lśniącą suknię sięgającą ziemi, podkreślającą uda
i pośladki, niejednemu na pewno ochoczo wystrzeli ręka, żeby ostro klepnąć.
-
No i? - zapytała.
A
mnie nie pozostało nic innego jak tylko uśmiechnąć się, kiwnąć głową i podnieść
do góry kciuk w geście aprobaty.
Martyna
dochodzi do siebie! I to jak szybko!
Dobra
nasza!
Koniec
Zmysłowe (opowiadanie)
W barze Pod Księżycem, z czarnym makijażem bez twarzy, w ustach
z cierpkim smakiem jutra, które niech się stanie, siedzę, czekam. Niechcący
ukryta w oczekiwaniu czułości, jeszcze nikomu niepotrzebnej. Z zawsze pełnym
kieliszkiem w ręku. Mój umysł pracuje nadzwyczaj jasno, zauważam szczegóły,
większość nieistotnych. Ja jestem istotna. Istotna ja jestem. Jestem ja
istotna. A więc myślę, czuwam, przyjdź, będę cię podziwiać, więc gdzie jesteś.
W barze Pod Księżycem stoły ustawiono równolegle do siebie, jak
w każdym szanującym się barze. Do wazonów włożono różnego rodzaju chwasty i
zioła, pięknie pachną. Ze stołów znikają potrawy diabelsko popieprzone, ręce powinno
się po nich myć długo i dokładnie, intymnych części ciała nie dotykać. W gardła
wlewane są litry mocnego alkoholu, po których umysł kwitnie rozkosznie w
cudacznych pomysłach. Wcale nie pokątnie barman sprzedaje skręty, sześć monet
za sztukę. Kobiety palą drogie papierosy, ciasno zakładają nogę na nogę, nie
podejrzysz. Na chciwych palcach błyszczą wulgarne pierścionki, wszystkie duże,
na piersiach zwisają ciężkie naszyjniki, aż oczopląsu można dostać od ich
błyszczącego nieładu, w dusznym powietrzu unosi się zmysłowość. Jest w kolorze
kosztownej purpury starych i śliniących się sponsorów, wszechobecna. W
podnieceniu wydyszanym głośno bez ukrycia. Czyli wszystko w rękach biznesu,
kupno – sprzedaż.
Ciągle czekam.
Wyobrażam sobie podświetloną żywotność, która nie wiadomo skąd
pochodzi. Z nieba? Z piekła? Nawet czort nie bardzo się orientuje, czy to on
sam, czy ktoś inny wypstrykał ją stwórczymi łapskami w momentach kreacji. I się
stało. Barowe towarzycho patrzy i przeciera oczy z ciekawości. No bo co to! Że
też takie rzeczy dzieją się Pod Księżycem, aż echo się niesie. Będą o tym mówić
i podawać od ucha do ucha w czasie kolejnych libacji. O co chodzi? Ale, czy
musi o coś chodzić?
No i wreszcie…
Szczęśliwi aniołowie ukradkiem podsuwają mi cyrograf do podpisu,
a później klaszczą dla dodania animuszu i rytmicznie, na przekór diabelskim
knowaniom dalekiego Stwórcy. Podpisuję. Czy koniecznie trzeba podpisać krwią?
Nie, nie trzeba. Podpisuję, żeby dzisiejszego wieczoru nie zaznać samotności
tkwiącej niby drzazga w rozpulchnionej skórze. Żeby wyjąć drzazgę, zlizać krew,
rozweselić duszę. Rozgarnąć chętnymi palcami pożądliwe myśli. Gorącym
spojrzeniem zatopić się w tylko dla ciebie oczach. Są jak wieczność.
Jesteś.
Słuchaj.
On podchodzi. Wyznaczony mi przez anielskie, diaboliczne plany.
W mrocznych knowaniach jeszcze nie nazwanych pragnień. Mówię mu, żeby wbijał
się we mnie mocno, ponad piekło. Bo nienasycona jestem, niech dla mnie porzuci
wszystko. Mówię mu, żeby spojrzał, bo wyciągam do niego myśli jak pazury. Pytam
go, czy rozumie, czy nie rozumie. Co za bezsens. Niedomówienia są przecież
jednym z atrybutów miłości. Każdej. Naszej. Długiej. Krótkiej. Począwszy od
aktu potliwej kopulacji, poprzez ochocze gesty między i westchnienia potem. Bez
słów, które z założenia mają znaczyć wiele. Często nie znaczą jednak nic. Czy
rozumiesz? Bądźmy razem zanim wygwiżdże nas bezduszna rzeczywistość, zanim
nawet bury pies nie będzie miał ochoty jej obsikać. Zanim z tafli łazienkowego
lustra spojrzą na nas twarze, których przywiędły grymas powie, że wszystko co
było, swoją rolę, jak ten liść opadający, choćby i jesiennie najpiękniejszy,
już odegrało. Amor fati.
On chce.
Ja nie chcę chcieć.
Chociaż on chce bardzo.
On chce, żeby nasze współistnienie było jak ten elegancki Grand Hotel
w centrum miasta, gdy tymczasem to wszystko bardziej przypomina brudny barak w
powiatowej dziurze.
On nie wie.
Ja wiem.
On nie wie, ile znaczy mój podpis złożony na anielskim
cyrografie. Ja wiem, że on niewiele znaczy. Gdy tylko doliczę się dzisiaj nowych
zmarszczek tu i ówdzie, a głos zadrży późną starością, dostanę znak, że
najwyższy czas się zbierać. Już niedługo.
Na odchodnym powiem mu, że to nic, tak miało być, w Barze pod
Księżycem nic nie trwa wiecznie, nawet dozgonne przysięgi kochanków są ulotne.
Pozostanie cieszyć się jednonocnym udawaniem, że oto coś tak wspaniałego się
nam przytrafiło. Pozostanie nie widzieć, że te wspaniałości trącą tandetą i są
krótkotrwałe.
– T ego właśnie chcesz? – pytam.
Kiwa głową, że tak. Jednak tak. Tego właśnie.
Aurelia
ES
Rzecz o zabijaniu
Przecież wierzyliśmy, że już nigdy nie będzie wojen
Ani tyranów, ani psychopatów na cesarskich stołkach
Ani wyścigu ponurego zbrojeń
Przecież Północnej Korei także miało nie być
Ani palonego napalmem Wietnamu
Ani krwią bratobójczą spływającej Rwandy
Ani w imię Boga zranionych Bałkanów
Przecież i Czeczenii zburzonej miało nie być
Ani Afrykańskiej wojny w czarnym Kongo
Syrii bezsilnie płaczącej i niechcianej
Nieszczęsnego Jemenu, Libii sturbowanej
Że nauczeni męką po światowej wojnie
Mieliśmy po stokroć otrząsnąć się z błota
Tęczę namalować ponad granicami
Uwierzyć w godność Ziemi
Ucieszyć ogrodami
Cierpienie w ciemnym zakamarku ciasno schować
I matki po stracie synów miały już nie płakać
Tak być miało?